11 maja 2025, niedziela
Profesor
Franciszek Piekosiński, znakomity historyk dziejów prawa polskiego, wykładający
końcem XIX wieku na Uniwersytecie Jagiellońskim, do końca życia nie mógł się
pogodzić z coraz częstszą obecnością kobiet w salach wykładowych. Toteż miał na
to swój sposób. Gdy tylko na swoich zajęciach wśród studentów widział i
studentki, to zaczynał w wykład wplatać wszelkiej maści sprośne historie,
pikantne anegdoty, snuł roznegliżowane wizje. Działało. Spłoszone dziewczyny
uciekały z wykładów profesora Piekosińskiego.
*
* *
Historia
powyższa, którą wyczytałem bodaj w pamiętnikach Pigonia, przyszła mi na myśl,
gdy – wielokrotnie wywoływany do tablicy – zacząłem się zastanawiać nad tym, co
inteligentowi wypada, a co nie, czy jest granica, po przekroczeniu której spada
się z inteligenckiego Parnasu, skompromitowało się na tyle, że inteligentem być
się przestaje. Pisałem tu kiedyś, że etos inteligenta powiązany był od samego
początku także z obyczajowością, ale nie taką, jak się ją zazwyczaj rozumie.
Obyczajowość dotyczyła problemu, gdzie bywać, a gdzie nie bywać, komu podawać
rękę, a przed kim dłoń chować, komu splunąć pod nogi, a z kim się rzewnie
witać. Sprawy te nie miały nic wspólnego z pijaństwem, mordobiciem, biciem
żony, seksem, a wraz z nim z wszelkimi zboczeniami i fetyszami, wulgarnym
językiem, prostactwem w codziennym zachowaniu.
*
* *
Z
listu Zbigniewa Herberta do Czesława Miłosza: „Dziwki. W Polsce lepsze! Nawet
najgorsza kurwa zachowała coś z poetyki preromantyków – to dyskretne ściąganie
brudnej bielizny i opowieść o Tatusiu, który miał dużo pieniędzy, ziemi albo
golił się dwa razy dziennie”.
*
* *
Czy
tego chcemy, czy nie, intelektualista nie musi być owym drogowskazem Maxa
Schelera, który sam ma kroczyć drogami, które wskazuje. Intelektualista, tak się
rzecz ma co najmniej od Oświecenia, jest rozliczany za myśl, którą następnie poprzez
pióro, pędzel, dłuto i strunę puszcza w świat.
*
* *
Oczywiście,
że można by było ułożyć ogromną antologię zbrodni, dziwactw, wynaturzeń i najdziwniejszych
zboczeń intelektualistów. Witkacy otwierał drzwi swego domu nagi, stojąc na
rękach, tak że twarz gościa witała się z jego przyrodzeniem. Organizował też
słynne „trzydniówki”, na które zamykano się w mieszkaniu z narkotykami, wódką i
kiełbasą. Bruno Schulz lubił pić wino z kobiecych butów. Tomasz Mann opisywał w
swych dziennikach swe nocne masturbacyjne seanse, Rilke natomiast uważał, że najlepszy
stosunek seksualny ma z własną ręką. Można by tak długo, ale po co? To „ciekawostki”
jedynie i parafrazując klasyka – nie za to ich wszystkich kochamy.
*
* *
Wulgarnego
języka nawet nie odnotowuję, bo jako autor książki o Miłoszu mógłbym tylko z
jego cytatów – wszystkich „kurew” i „chujów” – przyrządzić tu osobne „figle”.
*
* *
Wszystko
to, o czym tu piszę, to rzecz jasna życiowa didaskalia. Problematyka, która
zajmuje jakiś drobny promil ludzkości. Samo życie zresztą, mówiąc Makbetem:
tylko
cieniem jest przelotnym,
Nędznym
aktorem, co przez swą godzinę
Na
scenie świata pawi się i puszy,
I
milknie potem; to opowiadana
Z
krzykiem i furią powieść przez idiotę,
Nic
nie znacząca.
*
* *
Co
Andrzej Bobkowski skomentowałby następująco:
Sram
na cały ziemski padół
Rzadkim
gównem z góry na dół
Sram
na miasta i na wioski
Na
ulice i na kioski.
*
* *
Dość
na dziś. „Jeden tylko jest gatunek ludzi, którym pisanie sprawia przyjemność, a
są to grafomani” – pisał Stefan Kieniewicz. I miał rację.
Komentarze
Prześlij komentarz